piątek, 30 października 2015

Rozdział 18

Imaginacja


Miseraguur przysiadł u stóp swego pana i zamruczał, opierając się o skórzany fotel. Malarz w zamyśleniu pogładził aksamitną kocią sierść, nie odrywając jednak wzroku od przeciwległej ściany, na której pojawiały się i znikały różnorakie, wielobarwne wzory, nie układające się w żaden konkretny kształt czy kontur.
- Czeka nas sporo pracy, jeśli chcemy dostarczyć go tam żywego - odezwał się w końcu Malarz, przerywając ciszę. Kocur spojrzał na niego spode łba, mrużąc jarzące się w półmroku ślepia.
~Nie, jeżeli jest tak pojętny, jak mówiła Zorza.
- Zorza myliła się w wielu sprawach. Zbyt wielu, by można było polegać na jej słowach.
~Ona zawsze wiedziała, że wszyscy jesteśmy częścią większego planu. Wierzę w to. Nigdy nie przestałem w nią wierzyć.
- Nawet po tym, gdy...?
- Nigdy.
Miseraguur spuścił wzrok i zwinął się w kłębek u stóp Malarza.
Mężczyzna przez długi czas trwał w czymś na wzór transu, siedząc z półprzymkniętymi oczyma i rękami zwisającymi luźno po bokach fotela. Psująca się jarzeniówka buczała miarowo, usypiając ich obu. 
Nim Malarz zapadł w sen, linie na ścianie zdążyły ułożyć się w postacie trzech dzieci w różnym wieku, otoczonych jęzorami ognia.

Faerie, 21.05.2015 r., 17:18

Między strony tabloidu wetknięta była mała, różowa karteczka. Szczerze mówiąc, naprawdę zdziwiłbym się, gdybym jej tam nie znalazł. Widać taka moja rola, kierowanie się zwitkami papieru.
Miseraguur leżał zwinięty na moim łóżku - w tej samej pozycji znalazłem go dzień wcześniej, gdy skończyłem lekcje. Wyglądał na nieco przybitego, prawie ze mną nie rozmawiał. Ja w sumie też miałem inne sprawy na głowie.
Ta gazeta, na przykład.
Była nieco rozdarta w kilku miejscach i poplamiona czymś śmierdzącym ulicą. Czy to był ten sam brukowiec? Nie miałem pojęcia. W jaki sposób moja gazeta wylądowałaby u Cass? Zgubiłem ją, uciekając przed Skrytobójcą, który zabił sklepikarza.
Mój były wywodził się z jednego z rodów.
Serce zabiło mi szybciej. Nie miałem pojęcia, kiedy zerwali ani o co poszło - w sumie prawie mnie to nie obeszło. Liczyło się tylko to, że Cass miała chociaż mgliste informacje o Skrytobójcach, mgliste, ale większe od moich. Jakiekolwiek.
Wiedziała całkiem sporo, jak na zwykłą byłą dziewczynę jednego z nich.
Jaki Skrytobójca chciałby wiązać się ze śmiertelniczką?
Mój mózg działał na najwyższych obrotach, ale wciąż wiedziałem zbyt mało, by właściwie skojarzyć fakty. Cass równie dobrze mogła przechodzić później tamtą uliczką... albo kupić ten sam numer w innym kiosku.
Odtrąciłem nieprzyjemne myśli i przyjrzałem się nagłówkowi.

NOWE WIEŚCI W SPRAWIE SMUG NA NIEBIE
CZY NAUKOWCOM UDAŁO SIĘ WYJAŚNIĆ TAJEMNICĘ ZORZY?

Nuda. Na kilka lat temat zniknął z gazet i telewizji, a odkopują go tylko po to, by podzielić się kolejną, beznadziejną i niesprawdzoną hipotezą? I to mają być te niezwykle ciekawe informacje, o których mówił tamten sprzedawca? Dlaczego w ogóle redakcja brukowca podjęła się napisania o czymś takim? Przecież tabloidy hurtowo produkowały ploty i absurdy w stylu sabotującego pieczenie wszelkich ciast czekoladowych piekarnika czy kolejnego skandalu z udziałem pomniejszych polityków.
Zabierałem się za czytanie wstępu, gdy Miseraguur obudził się i trącił mnie łapą.
~Chodź, Synu Zorzy. Malarz pragnie się z tobą spotkać.
Wiedziony impulsem natychmiast zwinąłem gazetę i wepchnąłem ją pod kołdrę, nim kocur dotarł do drzwi i otworzył je, nawet nie używając klucza i klamki. Westchnąłem, dźwignąłem się z materaca i pobiegłem za nim.


Zastaliśmy Malarza w tej samej pozycji, co zawsze, wygodnie umoszczonego w wytartym fotelu. Mężczyzna spał albo medytował - miał zamknięte oczy i rozluźnioną twarz, za to cerę bladą jak papier. W tamtej chwili naprawdę wyglądał jak upiór. Przełknąłem ślinę, próbując zmusić się do wydobycia choć kilku słów.
Miseraguur pisnął i zjeżył się, skacząc na środek pokoju i obnażając długie, lśniące w półmroku kły. Z nastroszonym futrem był przynajmniej dwa razy większy. Spojrzał mi w oczy, a potem zwrócił wzrok na Malarza, patrząc na niego w napięciu. Po chwili wyraźnie uspokoił się i usiadł przy swoim panu, ale jego mięśnie wciąż były napięte. Żarówka zamrugała i zgasła, pogrążając pokój w nieprzeniknionej ciemności. Drzwi zatrzasnęły się za mną, aż odskoczyłem i potknąłem się, lądując twarzą w zakurzonym dywanie.
- Co do... - moje serce głośno i wyraźnie wybijało nierówny rytm. Ani Miseraguur, ani Malarz nie odezwali się żadnym słowem, odkąd tu wszedłem. Zacisnąłem ręce w pięści i podniosłem wzrok na towarzyszy.
Gdy to zobaczyłem, nie mogłem nabrać tchu. Nie zdołałem krzyknąć. Czarna macka wynurzyła się zza fotela i owinęła się wokół mojej twarzy, zasłaniając usta. Wstałem, na drżących nogach podszedłem do ściany i oparłem się o nią całym ciałem, przez cienką koszulę chłonąc chłód katakumb. Nawet przenikliwy ziąb nie mógł się równać z zimnem, które czułem pod skórą, musząc
przyglądać się scenie rozgrywającej się przed moimi oczami. A z drugiej strony nie mogłem się zmusić do niepatrzenia na to.
Oczy Miseraguura były całe wypełnione bursztynowym blaskiem. Kocur wpatrywał się nie we mnie, ale w coś nade mną. Nie miałem zamiaru się jednak odwracać.
Już wystarczająco byłem przerażony, wpatrując się w przypominającą nieprzezroczysty cień sylwetkę Malarza, w mroczne postacie kłębiące się za jego fotelem. Ściany lśniły delikatnym blaskiem, niezdolnym całkowicie rozproszyć ciemności. Nagle, niczym na gigantycznym płótnie, zalśniły świecące się linie, z wolna pokrywające każdy wolny skrawek pokoju, pełznące po suficie i spływające po nierównej posadzce.
Znaleźliśmy się w zamkowym ogrodzie, pełnym drzew, kwiatów i krzewów przyciętych w najwymyślniejsze figury. Przed nami, niby za mgłą, majaczył pałac. Nie znajdował się daleko, jednak jego obraz był rozmyty, niewyraźny. Po niebie sunęły obłoki i małe latające wyspy, nieznane mi ptaki wyśpiewywały swoje trele. Poczułem delikatny podmuch na policzku, od intensywnego zapachu ziół zaczęło kręcić mnie w nosie. Sylwetka Malarza dalej przypominała cień, Miseraguur wciąż wpatrywał się w coś znajdującego się za mną.
Nie było nam dane długo cieszyć się pięknem krajobrazu. Niebo z sekundy na sekundę przybrało szkarłatny odcień, po czym popękało, a wszystkie wyspy zaczęły spadać jak kamienie w mrok. Liście opadły, rośliny obumarły, a trawa pokryła się pyłem i popiołem. Ze wszystkich stron otoczyły nas jęzory ognia wysokie na kilka metrów, a w miejscu widmowego zamku była pustka, jakby nigdy nic innego się tam nie znajdowało.
Spadaliśmy wciąż, otoczeni przez płomienie, a ja, próbując zaczerpnąć oddechu w śmierdzącym siarką powietrzu, byłem zbyt przerażony, by nawet zastanowić się, czy to ułuda, czy naprawdę lecimy na łeb na szyję w ramiona płonącej śmierci. Mimo to wciąż mogłem utrzymać się na nogach.
Powoli głuchłem od otaczającego mnie huku i świstów, ale Miseraguur i Malarz pozostawali niewzruszeni. Poczułem, że muszę zobaczyć to, w co tak wpatruje się Syn Podziemi. Odwróciłem się.
Tuż za mną stała moja matka, w powłóczystej białej szacie i pelerynie we wszystkich kolorach Zorzy.


Kobieta uśmiechnęła się, a suchy, gorący wiatr rozwiewał jej włosy. Staliśmy naprzeciwko siebie wśród huku i dymu, a świat wokół nas wirował i rozmywał się, wyjąc w agonii.
Miała ten sam tajemniczy, dodający otuchy uśmiech, za którym tęskniłem przez tyle czasu, jednak z jej oczu wyzierał smutek i... obawa?
- Kochanie - mówiła cicho, ale słyszałem wyraźnie każde przypominające szelest liści słowo. - Faerie... to jest mój świat. Moja rola. Ty nie powinieneś mieć nic wspólnego z tym chaosem...
- A jednak tu jest - głos Miseraguura wybrzmiał donośnie i dźwięcznie. - Zdolny do kontynuowania tego, co zaczęłaś.
- Przepowiednia...
- Wpadliśmy po uszy, Zorzo.
- I nie możemy niczego...
- To nie twoja wina, Zorzo. Zrobiliśmy, co było trzeba.
- Ale czy to było potrzebne...?
Kocur stanął obok mnie, podniósł się na tylne łapy i wyprostowany jak człowiek wymruczał kilka syczących słów. Po chwili zmienił się w bladego mężczyznę z prostymi włosami sięgającymi ramion.
- Mis, nie możecie wysyłać ich na pewną śmierć. Oni nawet nie wiedzą, jak się posługiwać mocą. Nie wiedzą nawet kim są!
- Czy przyprowadzałbym go tu, gdybym nie miał zamiaru mu pomóc?! - ryknął Miseraguur. - Czy narażałbym zaufanie Malarza, każąc mu kreować to wszystko?
- Co zatem zamierzasz zrobić?
Miseraguur ponownie opadł na cztery łapy i, już w postaci kocura, otarł się o nogi Zorzy i zniknął w chmurze popiołu. Moja matka uśmiechnęła się ze zrozumieniem i wyciągnęła do mnie rękę.
Tyle, że to nie mogła być moja matka.
Byłem synem Zorzy, ale to nie była moja matka, mimo tych samych rysów twarzy, głosu i nawet sposobu uśmiechania się. To wszystko było tylko ułudą, imaginacją, zręcznym zaklęciem.
Bo moja matka nie żyje i nie można już tego odwrócić.


Odsunąłem się od niej.
- Nie.
Mój głos wybrzmiał w ciszy. Nim zamknąłem usta, świat zupełnie ucichł, pozostawiając po sobie zniszczone, zakurzone szczątki. Popiół przypominał śnieg, niebo skrzyło się szkarłatem.
Kobieta zwana Zorzą wytrzeszczyła oczy i zastygła w całkowitym zdumieniu, odsłaniając rząd zgrabnych, ostrych, niby wilczych zębów. Jej skóra zbielała, pokryła się drobnymi szramami, jej ramiona zdawały się zdobić wymyślne wzory malowane przez mróz na kawałku szkła.
Zorza rozpadła się, łącząc z innymi płatami popiołu wokół.
Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu - Malarz.
- Dobra robota, Faerie - już nie był cieniem. Na jego pobrudzonym kitlu pojawiło się kilka dodatkowych barwnych plam, na czole błyszczał pot. Uśmiechał się słabo, bez przekonania. - Naprawdę dobra robota.
Krwawe przestworza rozmyły się i zawirowały, tworząc czerwoną plamę na suficie pokoju Malarza. Jarzeniówka buczała jednostajnie, mącąc ciszę.
- Co to miało być? - wykrztusiłem w końcu, gdy opuściły mnie mdłości wywołane powrotem do normalnego świata. - Kto to był? Gdzie byliśmy? I dlaczego, do cholery, nikt nic nie mówi?
Miseraguur przeciągnął się i spojrzał na mnie bystro bursztynowymi oczami.
- To - powiedział na głos, zaskakując mnie po raz kolejny. - Był twój pierwszy trening. Po takim obciążeniu dla twojej psychiki i części twojego organizmu, o których notabene nie miałeś wcześniej pojęcia, lepiej dla ciebie, żebyś w końcu porządnie się wyspał. Nie obrażę się, jeśli zrobisz to tutaj, na dywanie. Naprawdę.
Za to przyzwolenie byłem mu w sumie wdzięczny.

~~~~

wtorek, 20 października 2015

Rozdział 17

                     




                                  Ona wie


W sklepie patrzyli się na nas. Obserwowali każdy ruch zmęczonych, zdyszanych nastolatków, szybko przechodzących między półkami. Zwracaliśmy uwagę dosłownie wszystkich. Babcie oglądały się za nami, ledwo nadążając, dzieci próbowały za nami biec, a młodzi dorośli po prostu przyglądali się nam ze zdziwieniem wymalowanym na twarzach.

Co sprawiało, że klienci wykazywali aż takie zainteresowanie naszymi osobami?

Może to, że wyglądaliśmy jakbyśmy zostali przed chwilą napadnięci i właśnie uciekali przed oprawcami? W sumie to tak właśnie było.

Starym zwyczajem kupiliśmy sobie oranżadkę w proszku. W czasie jej spożywania śmialiśmy się jak dzieci. To były piękne czasy! Spędziliśmy ze sobą resztę tego dnia, radośnie chodząc po mieście, ciaglę chichocząc z każdego wypowiedzianego słowa.  Jak naćpani.

No i tak zaczęła się nasza przyjaźń, która miała trwać wiecznie.

Cóż, z wiadomych przyczyn tak nie było.

Śmierć Sama była ogromnym ciosem dla wszystkich. Jako, że jestem bardzo silna emocjonalnie, to po zaledwie kilku dniach pogodziłam się z tym, że już go nie ma. Z Dustinem było inaczej.

Tydzień za tygodniem obiecywał, że przestanie się zamartwiać. Płakał po nocach, nie mógł spać. Był to chyba najgorszy okres w jego życiu. Chociaż, jak już teraz wiem, wiele przeszedł.

Zarówno jego babcia, jak i John nie rozumieli, co się z  nim dzieje. Co przeżywa. Na szczęście zaaprobowali pomysł mojej pomocy.

.
.Zamieszkałam w wolnym pokoju. Pilnowałam, żeby jadł,  spał i uczył się. Żeby w żył.

Nie było to łatwe. Musiałam schować wszystkie nasze wspólne zdjęcia, przedmioty podarowane przeze mnie i Sama. Codziennie próbowałam z nim rozmawiać, włączałam ulubione piosenki, których nie słuchaliśmy ze zmarłym.

Próbował się zabić. Za pierwszym razem chciał się powiesić w szafie. Bezcelowo, gdyż znalazła go sprzątaczka, zanim zdążył zakończyć żywot. Następnym razem zamknął się w łazience i połknął wiele tabletek. Nie wychodził długo z toalety, zaniepokoiłam się. Kiedy nie otrzymałam żadnej reakcji, wyważyłam drzwi. Nie był jeszcze nawet w pobliżu śmierci. Jednak trzeci raz był najgorszy.

Musieliśmy  chodzić do szkoły, chociaż Dustin miał problem ze skupieniem się i myśleniem o nauce czy w ogóle o czymkolwiek niedotyczącym Sama.

Pewnego dnia czuł się bardzo źle, został w domu. Ja nie mogłam, miałam w tym dniu ważny sprawdzian. Bałam się go zostawić w domu, ale pomyślałam, że nic mu się nie stanie. Akurat. Jaka ja byłam głupia! Chwilę po moim wyjściu wziął znalazł żyketkę i podciął sobie żyły. Babci ani Johna nie było w domu, tylko Celestia, nowa sprzątaczka, gdyż poprzednia odeszła zaraz po pierwszym zamachu na swoje życie Dustina.

Przeraziła się, gdyż nie tego się spodziewała  drugiego dnia pracy. Jednak ponieważ była w miarę ogarniętą osobą, to zadzwoniła pod 99915328 i do mnie. Jakie to szczęście, że miała mój numer!
Nie mogłam czekać, wybiegłam ze szkoły mimo zakazów nauczycieli.

Dotarłam do szpitala na chwilę przed otrzymaniem strasznej wiadomości.

A brzmiała ona tak:

"Przykro mi. Niestey, chłopak, on... Przykro mi. Proszę podać numer do prawnego opiekuna, aby powiadomić go o tym."

-Puta!-przeklnęłam wtedy. Nikt na szczęście nie wiedział co to znaczy.

Życie przeleciało mi przed oczami. Poczułam, że świat mi się wali. Nie dość, że straciłam jednego przyjaciela, to jeszcze drugiego.
Dustin nie wiedział jeszcze, że go kocham. Bałam się do tego pryznać. Życie straciło sens. Myślałam, że już nigdy nikogo nie pokocham, że to fatum i że za kilka dni chyba skoczę z 20.piętra.
Ryczałam jak bóbr, nie mogąc zrozumieć straty.
Kiedy usłyszałam krzyk pięlegniarki:

"Panie doktorze! Panie doktorze! On żyje! On ŻYJE!"

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Cały lód z mego serca stopił się w chwilę, nadzieja zatętniła nowym życiem, a radość i ulga rozlały się po ciele niczym topiona czekolada.

Podeszłam do okienka, aby ujrzeć widok nieco komiczny: kilka osób, które razem tworzyły tłok, uwijało się jak w ukropie, żeby uratować ludzkie istnienie. Jedno, zwykłe, jak każde inne, jednak specjalne.

Po "śmierci" stał się na powrót radosnym, lecz w końcu wrażliwym na piękno Dustinem. Zaczął pisać wiersze. Znowu zmarkotniał po tym śnie, w sumie wizji... Ma ten dar. Który niestety już zaczął się objawiać.  Teraz rozpoczął poszukiwania. Pomogę mu, ale ulotnię się w pewnym momencie. Chociaż przywiązałam się do niego przez te wszystkie lata. Ale ze mną może być w większym niebespieczeństwie niż jest każdego dnia sam.

Owszem, wiedziałam, że Skrytobójcy go sobie upatrzyli. W końcu urodził się w tym niezwykłym dniu, dokładnie o tej godzinie...
Dlatego dokładają wszelkich starań, żeby przepowiednia dana mu spełniła się.
Nie wiem, czy Ojciec Dyrektor byłby zadowolony, że ktoś pochodzący z rodu z innej części wtrąca się w sprawy jego celu.



--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


-Dustin? Dustin! Chodź, przygotowałam kolację - zawołałam.

Był już późny wieczór, godzina 22:02. Przez całe 5 godzin Dustin siedział przy tych samych papierach, sprawdzając coś co chwilę, studiując jakieś obszerne tomy i encyklopedie. Starannie oglądał każdą rzecz znalezioną w breloku. A nawet, ku mojej uciesze, zerkał na mnie ukradkiem, ale niezwykle lubieżnie.











                                                 

poniedziałek, 5 października 2015

Rozdział 16

                                                              Rozdział 16
                                                                Pisarz


Ruby:
Piątek, 21.05.2015 rok, godzina 19:01 38 sekund
- Halo! Ktoś tu jest?! -  krzyknęłam.
- Tutaj! Miedzy regałami - ktoś mi odpowiedział.
Na środku zielonej sali siedział stary mężczyzna z długą siwą brodą sięgającą mu aż do kolan.
- Chodź, chodź.
Usiadłam po przeciwnej stronie stołu.
- Pewnie nadal nie wiesz dlaczego tu jesteś?
- No...nie.
- Zdążyłaś już przeczytać legendę, jak widziałem. No tak, jesteś jedną z wybranków.
I wtedy właśnie obraz rozmył mi się przed oczami, a ostatnie co poczułam to zimny beton.
  Obudziłam się przed moim domem. Zdezorientowana wstałam i poczłapałam do drzwi. Wiedziałam, że nikogo tam nie zastanę, ale ku mojemu zdziwieniu na obskurnej kanapie siedziała Carmellita.
- Cześć - powiedziałam nieśmiało, ale ona mi nie odpowiedziała.
Nagle za rogu wyszła moja mama.
- Udało ci się zabić Ruby? - zapytała, tak jakby mnie tu nie było.
- Tak, najprawdopodobniej jest już na dnie oceanu i właśnie rozmawia z naszym szefem.
- Nie, jestem tutaj. Halo! - krzyczałam, ale żadna nie zwróciła na mnie uwagi.
Pobiegłam w stronę kanapy, ale przeniknęłam przez nią jak duch. Aha, no tak, zapomniałam, że umarłam.
- Ty mnie w ogóle słuchasz? - znów usłyszałam stary, ochrypły głos.
- Tak, tak przepraszam. Kontynuuj.
- Tak jak już mówiłem jesteś jedną z wybranków, a żywioł, którym władasz to woda. Możesz z nią robić wszystko, ale dodatkową mocą którą dysponujesz jest moc teleportowania siebie i innych. Twoja dusza się przenosi, a ciało pozostaje na miejscu.
- Dziękuje teraz już wszystko rozumiem!
- To świetnie. A teraz do wypij - podał mi do ręki małą fiolkę.
Byłam dość spragniona, więc bez zastanowienia wypiłam zawartość. Poczułam, że robi mi się niedobrze.

piątek, 25 września 2015

Rozdział 15



Informatorka

Faerie,
20.05.2015 r 8:36

Czarny kot obserwował mnie, gdy pakowałem swoje rzeczy. Nie odezwał się ani słowem, po prostu wlepiał we mnie swoje wielkie bursztynowe ślepia, częściowo ukryte za kępkami matowej sierści. Nie spuścił ze mnie oczu nawet wtedy, gdy odwzajemniłem spojrzenie, wepchnąłem stary piórnik do torby i zapiąłem plecak.
Po co wam ta cała szkoła? Nie możecie robić tego, na co macie ochotę? - odezwał się po raz pierwszy odkąd wyszliśmy od Malarza.
- Gdyby to było takie proste... - westchnąłem i dźwignąłem się z podłogi. - Chętnie pokazałbym ci mojego belfra od matmy, ale nie sądzę, żeby był zadowolony ze spotkania z wielkim czarnym potworem.
Jestem Synem Podziemia.
- Dla niego mógłbyś być nawet Synem Spłuczki Klozetowej. Efekt byłby ten sam.
Efekt?
- Nie chciałbyś wiedzieć.
Zarzuciłem torbę na lewe ramię i położyłem rękę na zimnej, metalowej klamce. Współczuję wszystkim uczniom, którzy mają uczulenie na nikiel. Na szczęście większość posiada współlokatorów - ja nie mam takiego szczęścia.
Trzeba zakładać gumowe rękawiczki.
- Bo to coś da! - prychnąłem, mimowolnie drapiąc się po wewnętrznej stronie dłoni, gdzie powstawały już pierwsze krosty. - Zamknąć cię na klucz, czy obiecasz, że nie ruszysz się z pokoju?
Bo to coś da! - przymrużył oczy, przenosząc wzrok na leżący na półce klucz i unosząc go siłą woli. Kilkanaście gramów niklowanego stopu przefrunęło przez pół pokoju i zniknęło pod łóżkiem.
- Zatem trzymam cię za słowo - skomentowałem na odchodnym i wyszedłem na korytarz. Wiedziałem, że będę pluć sobie w brodę pod koniec tego dnia, że nie postąpiłem inaczej. W internacie nie można trzymać chomika, a co dopiero...

~♣♥♣~


14:28, pora lunchowa

Zazwyczaj jadałem albo sam, albo ze wszystkimi. Wynikało to z prostego faktu, że
a) nikt nie chciał się do mnie dosiąść;
b) wszystkie mniejsze stoliki były zajęte przez zakochańców, a jedyne wolne miejsce znajdowało się tuż przy toaletach. Pół biedy, jeśli nikt nie zamówił fasolki bo bretońsku!
Nasza stołówka była dość spora, bo i klas było dużo, a wszystkie miały przerwę o tej samej porze. Przez te pół godziny mieszkający w akademiku przyjaciele z różnych klas mogli spotkać się po raz pierwszy i ostatni danego dnia - cóż, nasz regulamin rzeczywiście był nieco dziwny. Nie przewidywał ani międzyrocznikowych przyjaźni, ani wieczornych dyskotek  trzy przecznice dalej.
Podszedłem do lady - znajdowała się na wprost wejścia, tuż za przypominającą tasiemca konstrukcją ze stołów - i zamówiłem małego hamburgera. Wziąłem na wynos. 
Kolejne zajęcia rozpoczynały się równo o trzeciej, więc miałem trzydzieści dwie minuty na dotarcie do kawiarenki, spotkanie z Cass i powrót do szkoły. Prawdę mówiąc, mogłem zerwać się z kolejnej lekcji. Potrzebowałem tylko kogoś, kto poprze moją wersję wydarzeń. Usprawiedliwienie mogłem wymyślić sam.
Odprowadzany obojętnymi spojrzeniami uczniów wyszedłem z pomieszczenia, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Widok nastolatka chcącego spożyć swój lunch przed szkołą nie był sensacją, ale kucharki ostro ganiły każdego, kto pozostawiał stołówkę otwartą. Zapach bigosu nieraz niósł się aż na wyższe piętra, co nie cieszyło ani uczniów, ani kadry.
Ominąłem szerokim łukiem główną bramę (nikt nie chciałby w słoneczny dzień zostać przyłapanym na ucieczce ze szkoły, a właśnie w tamtym miejscu kamer było najwięcej) i przeskoczyłem przez płot od strony sztucznego jeziorka, po którym od zarania dziejów pływały oswojone łabędzie, chyba najszczęśliwsze ptaki w okolicy. Fakt, przycinano im lotki. Ale były jedynymi znanymi mi łabędziami, które zasmakowały kebaba z pikantnym sosem. Jeśli kiedykolwiek słyszały zew natury, zdążyły na niego zobojętnieć.


~♣♥♣~

Popchnąłem drzwi starej kawiarenki. Według tabliczki zawieszonej na szybie lokal był zamknięty, ale miałem poczucie, że Cass zależało na dyskrecji. Moja intuicja po raz kolejny mnie nie zawiodła.
Otyła kobieta za ladą miała naburmuszoną minę i przecierała wnętrze mokrych filiżanek starą, szarą szmatką. Nawet nie zaczęła pracy, a jej kuchenny fartuch już był poplamiony kawą, herbatą i nieznaną mi zieloną mazią. Pewnie prezentował się w tym lub podobnym stanie od kilku dobrych dni.
Kawiarenka mimo wszystko sprawiała wrażenie zadbanej, choć skromnie urządzonej. Wewnątrz stało kilka drewnianych stołów i wyłożonych czerwonym materiałem ław. Przez cienkie, fioletowe firanki sączyło się blade światło dnia. Na czerwonych ścianach wisiały stare, filmowe plakaty.
Cass zajęła miejsce przy oknie najbardziej oddalonym od drzwi. Jej włosy były jednolicie czarne jak pióro kruka - czyżby przefarbowała? Gdy usłyszała cichy trzask zamykanych drzwi, podniosła oczy znad leżącego przed nią małego laptopa i dyskretnie przyzwała mnie ręką.
- Witaj - szepnęła, gdy usiadłem naprzeciwko. Miała na sobie białą bluzkę z kolorowym nadrukiem i dżinsowy kombinezon na ramiączkach. Dostrzegłem błysk srebra między kosmykami jej włosów - kolczyk w postaci sylwetki wrony siwej. Na pewno drogi, bo wszystkie szczegóły anatomiczne były wiernie oddane. Ciekawe, skąd go ma.
- Cześć. A więc...
Spojrzała na mnie wymownie i przeniosła wzrok na zwalistą postać sprzedawczyni, która wyrosła tuż przy naszym stoliku. Podskoczyłem i bezwiednie przesunąłem się w stronę okna. Cass zachichotała.
- Co podać? - głos kobiety był skrzekliwy, nieprzyjemny i jakby... zaspany?
- Dwie szarlotki z gałką waniliowych - odparła Cass, nim zdążyłem otworzyć usta.
- Dwanaście sześćdziesiąt - mruknęła tamta, uważnie przyglądając się, jak moja towarzyszka wyciąga z torebki  portfel i dwa banknoty.
- Bez reszty - Cass uśmiechnęła się rozbrajająco, na co kobieta odwróciła się i poczłapała do kuchni.
- Sześć trzydzieści, tak? - upewniłem się i zacząłem przeszukiwać kieszenie.
Cass wychyliła się nad stołem i położyła mi dłoń na ramieniu. Zamarłem.
- Ja cię zmusiłam do zerwania się z lekcji, ja płacę - mruknęła, patrząc na mnie poważnie. Kiedy wróciła na swoje miejsce, zorientowałem się, że przez te kilka chwil wstrzymywałem oddech. Zaczerpnąłem tchu i odchrząknąłem.
- To... chciałaś pogadać o...
- Wybacz, nie mam tyle czasu, by przeprowadzić gruntowny wywiad. Ale w zupełności wystarczy, gdy powiesz, co o tym sądzisz - przekręciła laptop w moją stronę.

10:00 Wejście do domu (oddano trzy strzały w okna, obiekt nie doznał obrażeń)
10:02 Przeszukiwanie piętra S2 i S3; Przeszukiwanie parteru S1
10:07 Odnalezienie obiektów S2 i S3 (Piętro, pomieszczenie 5. Obiekt 1a dostał się do Wymiaru Przejścia, obiekt 1 nie bronił się)
10:09 Unieszkodliwienie obiektów 1 i 1a S1 S2 i S3
Wyniki misji: Misja zakończona powodzeniem.

- Według tego zmietli was w dziesięć minut. A ty nie powinieneś żyć - odwróciła komputer, patrząc na mnie ze współczuciem.
Otrząsnąłem się z letargu.
- Co... Skąd to masz?
- Z bazy Skrytobójców. 
- Ale...
- Nie pytaj. Mój były należał do jednego z rodów. Lepiej mi powiedz, skąd dowiedziałeś się, że oni naprawdę istnieją.
Wieść o chłopaku Cass zaskoczyła mnie, ale nic poza tym. To było dziwne - ta dziewczyna była tak podobna do ideału, który sobie stworzyłem, powinienem chyba czuć się... zazdrosny?
- W starym spisie angielskich rodów była wzmianka o rodzinach głoszących przynależność do większego klanu. Byli zatrudniani jako płatni zabójcy, działali po cichu, byli niezwykle skuteczni, a wielu z nich zostało osądzonych za uprawianie czarów. Żadnego nie złapano. Na jednym z herbów widziałem symbol jota w jotę taki jak ten na medalionie jednego ze Skrytobójców, wtedy, w moim domu.
- Węża?
- Smoka.
- Lunga czy wiwerna?
- Nie wiem - mruknąłem, zbity z pantałyku. Nigdy nie słyszałem takich nazw. - Miał tylko dwie przednie kończyny i błoniaste skrzydła.
- Czyli wiwern. Znak jednego z najskuteczniejszych rodów Powietrza - widząc, że nie rozumiem jej stwierdzenia, kontynuowała: - Wszechświat Skrytobójców podzielony jest na cztery... jakby nacje. Ogień, Podziemie, Wodę... rozumiesz? Urodzeni na terytorium jednej z nich posiadają specjalne umiejętności, które czynią ich obywatelami danego państwa. Najlepsi Wietrzni posiadają skrzydła, Wodni mają skrzela, i tak dalej.
- Wszechświat - mruknąłem, marszcząc brwi. - Takie buty.
- Kojarzysz teorię Hugh Everetta III*? - Cass przybrała rzeczowy ton. - Według niego wszystko, co może się wydarzyć, ma miejsce... ale w innej rzeczywistości. W innej odnodze rzeczywistości. Przypuśćmy, że zamiast szarlotki wzięliśmy po kawie. I według tego gościa to się stało, ale jakby w innym wszechświecie. Jest też teoria strun, łącząca się z Wielkim Wybuchem, jest też teoria baniek... i któraś z nich musi być prawdziwa. Bo inne Wszechświaty istnieją. A tylko ci, którzy sami siebie nazywają Skrytobójcami, potrafią między nimi podróżować.
- Kiepsko.
- Dokładnie.
- Ale dlaczego mi o tym mówisz? Dlaczego akurat w tym momencie?
- Skrytobójcy mają swoje legendy - Cass zaczerpnęła tchu, oparła łokcie na blacie i zaczęła masować skronie. - Niekiedy łączą się one z tymi waszymi, czasem są zupełnie odmienne. Patrz na to.
Wpisała coś na klawiaturze i kliknęła myszką kilka razy, a potem znów przekręciła laptop.
- Co o tym sądzisz?
Na ekranie dostrzegłem skan strony z jakiejś księgi o nadpalonych rogach. To, co zacząłem czytać, wyglądało jak wiersz albo dość dziwna piosenka. Pierwsza litera każdej strofy była starannie iluminowana. Wokół niektórych wiły się czerwone węże, inne zdawały się palić.

Raz, dwa, trzy!
Raz, dwa, trzy!
Mamusiu, czemu płaczesz?
Nie staraj się zatrzymać mnie
więcej Cię nie zobaczę!

Raz, dwa, trzy!
Raz, dwa, trzy!
Och, strzeż się huraganu!
O tym, co zobaczę Tam 
nie powiem już nikomu!

Raz, dwa, trzy!
Raz, dwa, trzy!
Grajek prowadzi nas w góry!
I śpiewa - jak on pięknie śpiewa
o świecie - tym ponurym!

Żegnaj, mamo, żegnaj słońce!
Znudziliście mi się wszyscy!
Witaj, ciemności droga,
od dziejów zarania
niesłusznie potępiana!

Och, wrota się zamykają!
Och, mrok nastaje!
Och, po drugiej stronie nowy dzień, 
pokłon nam oddaje!
Raz, dwa, trzy!

-  Pamiętasz bajkę o grajku i szczurach? - zapytała Cass, gdy oderwałem wzrok od monitora. - Taa, widzisz podobieństwo? Ta książka należała do jednego z biedniejszych rodów Ognia lub Ziemi. Zawsze mi się myliło - uśmiechnęła się rozbrajająco. - Chociaż skłaniałabym się ku tym pierwszym, sądząc po kolorystyce...
- To jest...
- Kilkaset lat temu mnóstwo Wszechświatów męczyły plagi. Ktoś pewnie napisał bajkę o uratowanych przez Skrytobójców dzieciach, które schroniły się w naszym świecie... zanim ci sami Skrytobójcy zaczęli zabijać. A potem powstało to - zamknęła laptopa i schowała go do torby. - No, drogi F. Muszę się zbierać. A ty lepiej leć na lekcje. I jeszcze jedno.
Wstała i nachyliła się do mnie nad stołem.
- Nie wszyscy artyści wierzą w piękną prawdę, niezależnie, jak magiczne prace malują - szepnęła mi do ucha. Zadrżałem, czując jej oddech na policzku. 
Chwilę potem wyszła z kawiarni, zostawiając mnie samego ze sprzedawczynią...
... i tym samym numerem tabloidu, który zgubiłem, biegnąc do szkoły tamtej nocy.

niedziela, 20 września 2015

Rozdział 14 💖💎

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Dlaczego dodałam takie dwa "cosiki"  w nazwie rozdziału? Gdyż 14 to moja jedna z dwóch moich ulubionych liczb! 💖💎 Po prostu musiałam, naprawdę, niy mogłam się powstrzymać. Dlatego będzie inny niż moje poprzednie, gdyż opowiedziany z perspektywy... Kamelii! :D/Lustina

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
                   

                                                                Brelok

Dustin... Co z nim jest? Cholera, naprawdę to musiało być straszne, oglądać śmierć swojego najlepszego przyjaciela ponownie, i to jeszcze z perspektywy mordercy. I to nie byle jakiego, tylko samego Skrytobójcy, prawdopodobnie z Podziemia, gdyż na to wskazywałyby metody tego Luke'a. Ach, gdybym wiedziała więcej!

-Już i tak za dużo wiesz. Mogą chcieć cię zgarnąć lub wykończyć tutaj- skarciłam się w duchu.

Może jeszcze raz otworzę breloczek, no dobra, spróbuję otworzyć, tak dla pewności?

-Hahaha, błagam cię, to bezcelowe. I ty dobrze o tym wiesz -Tym razem wyśmiałam siebie.

Dobra, jak dojedziemy do Szekspira, to pomyślę o tym. Szekspir... Nazwaliśmy go tak z Samem. Od jego śmierci nie lubi jak tak na niego mówię. Ale trudno. Teraz to mi zimno. Może się do niego przytulę? No nie wiem... Ale jestem śpiąca...

Co było potem? Nie pamiętam. Obudziłam się na fotelu. Niezwykle miękkim fotelu, należy dodać. Oczywiście rozejrzałam się wokół. Ujrzałam Dustina siedzącego na łóżku, przeglądającego jakieś papiery.

 Wyglądał tak uroczo kiedy myślał. Zawsze wtedy zagryzał wargę. Nie będę już tak się mu przyglądać. Skupię się na wnętrzu. Przecież nie jestem aż tak powierzchowna, prawda?

-Kotku?-zapytałam cicho.

-Lepiej być nie może, co? - odpowiedział zachwycony.

-Ale o co ci chodzi?-zdezorientowana pytałam.

-Są momenty, gdy jest gorzej. Teraz mamy okazję sięgnąć lepszego życia fragmentów-powiedział, wyraźnie natchniony.

-Dustin! Halo, ale dlaczego? - zezłościłam się.

-No bo popatrz jak wszystko szybko się zmienia. Ostatnio tylko na gorsze, teraz na lepsze. Dlaczego? Daj mi brelok-zarządził.

-Że co proszę? - powiedziałam zamroczona resztkami snu.

-Proszę, daj mi brelok-

Tym razem użył słowa "proszę".
 Lecz wydźwięk miało ono władczy, powiedział to w sposób, w jaki mówią osoby nieznoszące sprzeciwu. Jak Ojciec Dyrektor.

Ale podałam mu kulkę, byłam zdziwiona, co on chciał zrobić? O kurczę, chyba nie otworzyć?

Chłopak jakby usłyszał jej myśli, gdyż popukał kilka razy w breloczek, przekręcił i po chwili dwie połowy oddzieliły się od siebie. Dustin włożył rękę do wnętrza, jednak z dużą dozą ostrożności. Wyjął kolejno i odłożył na stół:

-lusterko 
w białe róże, popalmione krwią;

-karteczkę,

 pozginaną w wielu miejscach, spaloną w dolnych rogach. Na niej był napis:

 "Bo to historia. Tworzy się tu i teraz. Bo to marzenia. Spełniają się tu i teraz. Dla ukochanej Danieli w dniu pierwszej misji, pamiętaj, żadnego końca świata dziś nie będzie! Tylko wkraczasz w Świat Skrytobójców. Ojciec Dyrektor na pewno będzie z Ciebie dumny! Cabrio i Twój braciszek Kellan.";

-zapalniczka,
czerwono - czarna, plastikowa, ale stopiona w kilku miejscach;

-kamień,

 ale niezwykły, gdyż biały w dziwne wzorki. Kiedyś byłam w Polsce na wakacjach i znalazłam takich kilka na mojej drodze, każdy w innym miejscu;

-naszyjnik,
chyba taki sam jak babci Dustina, bo gwałtownie pobladł;

-książka...
 ale napisana w dziwnym języku. Trza ją potem sprawdzić;

-kolejna kartka:

"Nie ma mnie dla nikogo. Z czasem zaczęło to na mnie wpływać męcząco, niepokojąco. Gnoiłem w sobie całą paranoję, udawałem, żech mnie to nie obchodzi. Chcę mieć spokój w natłoku stresujących sytuacji. To tyle. Próbowałem skończyć, bo już czułem się obcy. Ale niestety, wszędzie są priorytety, musiałem podokańczać prace, zamknąć sprawy. Próbowałem przespać się z problemem. Ale cóż, i tak zostały te nieprzespane noce, myśli skołatane, znane mi uczucie z tym związane. Walka o przetrwanie. Wszysycy łżą jak psy, pamiętaj. Bez zastrzeżeń dzień, ale jak cień, wiesz jak męczy świat i myślenie o rzeczy stanie. Powtórzę znowu : Nie ma mnie dla nikogo. Do widzenia kiedyś. Dobrze Wiesz Kto" ;

-fotografia, 

 popalona w rogach.

 Nie była zbyt stara, sprzed najwyżej dziesięciu lat. Na niej stali w ogrodzie, obok grilla i drewnianego stołu ok. 11 letnia dziewczynka, z rok młodszy chłopczyk, ładna, ruda kobieta, mężczyzna o kasztanowych oczach i prawdopodobnie 17 letni chłopak. Szczęśliwa rodzina. Z tyłu było napisane : Tymi i jego sukcesowa impreska. Tymi. Nie wiem, kto to mógł być.



I na tym koniec. Już sama pojemność breloczka była dziwna, a co dopiero jego zawartość.

Spojrzeliśmy z Dustinem po sobie. Wiedzieliśmy już co nas czeka. Przeszukiwanie i pytanie.

-Wiesz może co z tym zrobimy? Gdzie schowamy? Bo raczej tak na widoku nie zostawimy, w końcu Skrytobójcy nie bez powodu się tak nazywają-oznajmiłam.

-Ta, tak, schowam do breloka, już umiem go otwierać- odpowiedział, jakby lekko wyrwany z kontekstu.

-Skup się. Zapytam cię o coś, ok? - powiedziałam, lekko rozdrażniona.

-Dobrze. Pytaj o co chcesz. Od teraz jestem w peunej gotowości-powiedział z powagą w głosie.

-Tak więc...Jak, do cholery, Szekspir otworzyłeś ten breloczek? Mnie się nie udawało przez kilka lat!-wybuchłam.

-Nie nazywaj mnie tak-powiedział urażony.

-Przepraszam...

-Ech, no trudno, i tak roztrząsamy przeszłość, więc i tego nie da się pominąć.

-Może przeanalizujemy przypadek Sama, skoro już przy tym jesteśmy. On zawsze tak na ciebie mówił, ja tyż. Wiem, że to budzi złe wspomnienia, ale cały czas, od kiedy się znamy, tak na ciebie mówię. Przepraszam, ale to naprawdę jest przyzywczajenie.

Teraz spodziewałam się najgorszego. Że odmówi. Albo nawet nic nie powie. Bardziej zamknie się w sobie. To musiało być dla niego naprawdę trudne. Sam był również moim przyjacielem, jednak oni dwaj znali się o wiele dłużej. Razem uczyli się chodzić. Razem wymieniali pierwsze słowa. Wspierali się w najgorszych chwilach. W tych najmiliszych mówili wspólnie"Lepiej być nie może! ". Zawsze byli ze sobą nawzajem kojarzeni. Jak Sam, to i Dustin i vis a vis. Razem poznawali dziewczyny, razem bili się z Bandą Krewkiego Zygi,

znaną na całą szkołę grupę chłopaków, którzy nie widzą innego rozwiązania niż bójka, są strasznie wulgarni i są wieloletnim postrachem gimnazjum, do którego uczęszczaliśmy, ponieważ niegdy nie udało im się zdać drugiej klasy. Było ich pięciu- Zając, Stefan, Rajki, Bill i oczywiście szef " gangu"-Krewki Zyga.

Najczęściej napadali na tych biednych pierwszkolasistów, kradli im pieniądze, lecz rzadko jakieś dobra materialne. Ich kręcił hajs, który mogliby wydać na alko, papierosy, zioło i panienki. Bili się z kim popadnie i nikogo nie słuchali. Czasem próbowali okradać sklepiki, lecz tylko kilkakrotnie. Zajmowali się także od czasu do czasu zastraszaniem samotnych dziewczyn.

 Jedną z nich byłam ja. Banda siedziała w na drugim roku już trzeci rok. Musiałam z nimi chodzić do klasy. Ale był jeszcze Dustin. No i oczywiście Sam. Moi, jak się później okazało, najlepsi przyjaciele. Jak się poznaliśmy? A to ciekawa historia...

Pewnego razu, w zimie, było już ciemno gdy wracałam ze szkoły. Szłam ciemną, wąską uliczką, gdy zza zakrętu wyszła Banda Krewkiego. Mieli kije do bejsbola. Na szczęście nie zauważyłam u żadnego noża ani nieczego podobnego. Odruchowo odwróciłam się i zaczęłam iść w drugą stronę. Wbiłam wzrok w ziemię. Nie miałam odwagi, żeby spojrzeć przed siebie, a tym bardziej za siebie.

Jednak słyszałam kroki. Z początku ciche i powolne, z czasem przerodziły się w  bieg. Ja także zaczęłam biec prosto, przed siebie, byle jak najdalej. Jednak oni byli szybsi. Dwóch potężnych chłopaków, a w sumie już mężczyzn, złapało mnie za ramiona. Nie rzucałam się wiedziałam, że to nie ma sensu.

Popatrzyłam na lica obu drągali. Po prawej stał Stefan , wielki, ulizany blondyn o paciorkowatych oczach, jakby dwóch czarnych kamyczkach wciśniętych w wielką poduchę ze skóry. Jego ciało było trzy razy większe ode mnie.

Za to jego kolega stojący po lewej to był Rajki. Rajki był tylko podwójną wersją mnie, miał ładniejszą twarz niż Stefan, jednak miał jeden defekt, bardzo zauważalny. A mianowicie nie miał oka. W miejscu oczodołu nosił opaskę, jak pirat. Był równie przerażający. Rozwarł usta w wielkim uśmiechu." Czy torturowanie ludzi sprawiało mu przyjemność? "-zastanawiałam się wtedy. Teraz już wiem, że tak. Uśmiech zazwyczaj przynosi miłe uczucia, lecz takich nie dawał. Można było poczuć jedynie obdzydzenie i niechęć. Brakowało mu kilku kluczowych zębów, czyli wszystkich jedynek i trzech trójek. Na samo wspomnienie się wzdrygam. Pozostałe zęby były, wbrew pozorom, w jak najlepszym stanie. Były przerażająco śnieżnobiałe, proste jak linijka, bez kamienia i jakiegokolwiek osadu. Nic nie było pomiędzy nimi. Były tak perfekcyjne, że aż straszne.

Trzymali mnie mocno za ramiona, słyszałam kroki reszty dochodzące zza winkla. Wtem, ni stąd, ni zowąd, z drugiej strony pojawili Sam z Dustinem. Zdziwiłam się niesłychanie. Wolałam, żeby się nie wtrącali, bo to naprawdę źle by się skończyło. Jendak nie mogłam wykonać żadnego ruchu, czułam wewnętrzną barierę nie do przekroczenia.

-Co wy tu robicie? Lepiej uciekajcie, póki was nie przyłapali! Sama sobie poradzę, przecież i tak nie są bezkarni! - syknęłam do kolegów.

Lecz ci nie słuchali, podbiegli do moich oprawców i zaczęli ich okładać pięściami. Dawało to mierne efekty, ale na tyle odwróciło uwagę Rajkiego i Stefana, że udało mi się wyślizgnąć się zręcznie z ich znacznie już poluzowanego uścisku.

Pociągnęłam wybawców, żeby się oddalić od zagrożenia, ale nie, nie posłuchali. Ponownie. Chcieli wykazać się brawurą? Pokonać przeciwników? To by było fizycznie niemożliwe, zwłaszcza, że zaraz zbiegną się jeszcze pozostali członkowie bandy i nie będzie wtedy za miło.

Co miałam zrobić? Pociągnęłam ich z całej siły, aż nieomal się przewróciłam, dając im wyraźny znak, że już na nas pora. Tym razem na szczęście wiedzieli, że trzeba się zastosować do moich zaleceń.

Zatem dotarliśmy do najbliższego supermarketu, zdyszani i czerwoni z wysiłku.









WIELKI POWRÓT!


Hej heja ho! Witajcie ludzie!

Po niezwykle długiej przerwie wracamy do was z powrotem.

Chciałabym was poinformować o zmianie kolejności dodawania rozdziałów, tj. wcześniej to było Zuzia-Lustina-Lavionia, teraz zmieni się to na Lustina-Laviona-Zuzia.

Tak więc dzisiaj ukaże się nowy rozdział 14, według nowej kolejności. Rozdział 13 niech będzie uważany za "Zagubiony", gdyż, jak wiadomo, liczba ta może przynosić pecha.

Nie jest również rozstrzygnięta kwestia zaangażowania w nasz projekt Zuzi. Ale nie martwcie się! Będzie dobrze!

Mam nadzieję, że nasza dotychczasowa praca podobała wam się i że czekacie na kolejne postępy.

To by było aktualnie na tyle. Pisałam to ja, Lustina w imieniu moim i Lavionii.
 
              Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego, Lustina.

czwartek, 9 lipca 2015

Zawieszenie

Blog zawieszony do odwołania.
Powód: nieobecność autorek, brak postępu w pisaniu rozdziału Zuzi, przekroczony termin pisania kolejnego rozdziału.
Bajo~

Lavionia

sobota, 4 lipca 2015

Rozdział 12

Matka

Faerie, 
sobota, 20.05.2015 r, godzina 5:30 i 26 sekund

Malarz odetchnął głęboko i przetarł usta ręką.
- Powiedz mi, Faerie, jak zginęła twoja matka.
Przysięgam, że w tym momencie serce prawie przestało tłuc się w mojej piersi. Przed moimi oczyma przewijały się obrazy, sceny tak makabryczne, wszystkie moje koszmary, po których budziłem się zlany potem, wszystkie kończące się śmiercią mojej mamy. Wyobraźnia przedstawiała tamte kilka godzin na tyle sposobów, przez moment nie potrafiłem odróżnić wersji prawdziwej od setek innych.
Miseraguur wbił we mnie spojrzenie kocich oczu i otarł się o moje prawe ramię. Poczułem dziwne drżenie z tyłu czaszki, a potem z ulgą uświadomiłem sobie, że moje mięśnie powoli się rozluźniają. Nie lubiłem okazywać innym swojego strachu. Wyciszyłem się, likwidując chmarę różnych myśli pałętających się po mojej głowie.
Cokolwiek zrobił Syn Podziemia, przypomniałem sobie niemal każdą minutę tamtego dnia, kiedy do naszego domu przybyli Skrytobójcy.

Ojciec i moja siostra nie dawali znaku życia już od kilku dobrych lat. Zaginieni na morzu. Matka zbierała wycinki z gazet, oprawiała ich zdjęcia w ramki i wieszała na korytarzu, ale powoli godziła się ze stratą. Nie dawała tego po sobie poznać, ale wiedziałem, że cholernie za nimi tęskniła. Nie chciała wyprawiać pogrzebu. Wierzyła, że wrócą.
Tamtego dnia padał śnieg. Światło Zorzy przebijało się przez grube chmury i barwiło płatki na kolory tęczy. Czerwony, zielony, niebieski, żółty... prawie przez całe przedpołudnie siedzieliśmy przy kuchennym oknie i przyglądaliśmy się śniegowi. Dzielił nas mały, okrągły stół i stos gazet z tego tygodnia. Moja mama czytała brukowce. "Śmiech przedłuża życie" - mówiła, gdy po raz któryś przyłapywałem ją na czytaniu artykułów o rozwodach państwowych celebrytów. Czasami śmialiśmy się razem, głownie z żenujących tytułów. 
Sięgnąłem po jedną z gazet. Zdjęcie na pierwszej stronie ukazywało zasypane do połowy przez śnieg stare auto stojące na jednej z uliczek w jakimś mieście. Oprócz czerwonej barwy samochodu, fotografia była odarta z kolorów. 
- Ciekawe, dlaczego nie ukazują Zorzy - zastanowiłem się na głos po raz enty w moim życiu. - Zdjęcie o wiele bardziej przyciągałoby wzrok. Teraz jest po prostu nudne.
Mama spojrzała na mnie znad stosu. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, a w końcu uśmiechnęła się smutno.
- Zdjęcie byłoby zbyt wesołe - wyjaśniła. - Patrz na tytuł "Zima znowu zaskoczyła kierowców". Poza tym zdjęć Zorzy jest już bardzo dużo, a mimo wszystko nie jest typowym zjawiskiem. Pojawiła się po raz pierwszy od milionów lat! Ludzie przywykli do pustki na niebie.
- Albo do przelatujących myśliwców - mruknąłem. Wojna skończyła się siedemnaście lat temu, a sytuacja między krajami wciąż była napięta. Wizja kolejnego konfliktu spędzała sen z powiek wielu mieszkańcom państwa. 
Wbiłem wzrok w płatki śniegu wirujące za oknem. Wciąż mieniły się kolorami - niebieskim, zielonym... pięknie to wyglądało. Barwne niczym śródziemnomorskie laguny. Przeniosłem wzrok na matkę - ona również wpatrywała się w świat za bezpiecznymi murami domu. Okulary o czerwonych oprawkach zsunęły jej się nieco z nosa, kręcone blond włosy opadały na blat. Nawet ubrana w zwykłą niebieską bluzkę i dżinsy wyglądała jak królowa. Nagle jej spokojną twarz wykrzywił grymas przerażenia i niedowierzania.  Zamrugała szybko gęstymi rzęsami i poderwała się z krzesła. 
- Faerie! - krzyknęła. - Padnij!
Nim rzuciłem się na spotkanie z podłogą, rzuciłem okiem na świat za oknem. Światło odbijające się w płatkach przybrało intensywnie czerwoną barwę. Zdołałem dostrzec również mglistą sylwetkę kilka metrów od nas...
Wtedy kula przebiła szybę i z trzaskiem uderzyła w ścianę nad kuchenką.
- Chodź! - matka złapała mnie za rękę i ruszyła w stronę schodów. - Chyl się!
Kolejne okno pękło z trzaskiem, tuż przed maminym nosem. Zaklęła pod nosem i pognała na górę, ciągnąc mnie za sobą i nie zważając na odłamki szkła na podłodze. Gdy jeden wbił mi się w stopę, zwolniłem, ale nie pisnąłem.
- Zagoi się! - krzyknęła raz jeszcze, niecierpliwie szarpiąc mnie za rękę. - Nie mamy czasu!
Biegliśmy doskonale znanymi korytarzami, nie czując wcześniejszego bezpieczeństwa. Słyszeliśmy czyjeś kroki na dole, włamywacz był już na schodach. Matka niespodziewanie zmieniła kierunek i wepchnęła mnie do schowka na szczotki. Bezszelestnie zamknęła drzwi i położyła palec na ustach. Nie wydając żadnego odgłosu, pomacała kawałek ściany przy wejściu, szarpnęła i otworzyła zakamuflowaną skrytkę. Gdy ze środka wyciągnęła dwa długie zawiniątka, po raz pierwszy zwróciłem uwagę na grubość ścian na pierwszym piętrze. Możliwe, że takich schowków było więcej.
Kobieta rozwinęła jedną z chust i podała mi zwój starego, żółtego popękanego pergaminu. Ze środka wysunął się mały ostry nóż i wylądował w zgięciach moich łokci, lekko nadrywając materiał mojej bluzy. Chwyciłem go prawą ręką, lewą powoli prostując pergamin i prześlizgując wzrokiem po małych, brązowych wyrazach w nieznanym mi języku.
Gdy po raz kolejny spojrzałem na matkę, ta stała tuż przy ścianie obok drzwi, oburącz ściskając długą srebrną szablę. Spomiędzy jej palców błyskały złote litery. Widząc, że przyglądam się rękojeści, wyszeptała:
- Acus. Igła.
Skinąłem głową.
- Spróbuj je przeczytać - kiwnęła głową w stronę pergaminu. Jej wzrok co rusz przenosił się na póki co zamknięte drzwi. - To nie jest takie trudne, a może uratować nam życie.
- Czytać? Ja przecież nie...
Moje szepty zagłuszyły kroki na schodach. Było ich coraz więcej. Już wiedzieli, że ukrywamy się w tym budynku.
- Kim oni są?
- Są źli, Faerie. Odżywiają się złem, oddychają nim i rodzą zło. 
Wiedziałem, że na inną odpowiedź nie mam co liczyć, ale nie przestałem porównywać ich do postaci z popularnych komiksów, czytanych kiedyś przez moich kolegów. Nie przypominali żadnych. Nawet nie wiedziałem, jak wyglądają, ale nie poruszali się bezgłośnie. Skoro i tak wiedzieliśmy o ich obecności, nie musieli zachowywać się cicho. Klinga broni mamy nie wyglądała na wykonaną ze srebra, ale kto wie, czy wilkołaki naprawdę...
Chłopie, ogarnij się!
Matka spojrzała na mnie ponaglająco, a ja zagryzłem wargę, wpatrując się w zwój.
- Iladonia, esprio magledon, te nima serdewan... - to nie była łacina. To nie był żaden język, który bym kojarzył, mimo to gładko wymawiałem każde zapisane czytelnie słowo. Bałem się, że materiał rozpadnie mi się w rękach, trzymałem go ostrożnie. Nic się nie działo. - Egura to ma liber efti!
Otuliła mnie cisza. Bezwiednie wypuściłem z rąk pergamin i nóż, wywróciłem oczami i poczułem mdłości. Kręciło mi się w głowie, starałem się nie upaść. Głęboko zaczerpnąłem tchu i wstrzymałem oddech.
Znajdowałem się na korytarzu. Wyglądał jak ten w moim domu, był tylko trochę szerszy i dłuższy, zamiast schowka na szczotki znajdowała się tu pusta przestrzeń. Na ścianach wisiały kandelabry, krople deszczu rozpryskiwały się na szybach. Migotliwe światła świec potęgowały nastrój. Tajemniczo, cicho. Przytulnie. Zorientowałem się, że stoję na grubym, miękkim czerwonym dywanie. Podniosłem zwój i nóż, trzymając je niepewnie tak, jak przed chwilą.
- Gdzie ja jestem?
Nagle promyki najbliższych świec zgasły, a kilka kroków od mojej twarzy zmaterializowało się ostrze szarego, niczym utkanego z mgły miecza. Kilka szkarłatnych kropel skapnęło na dywan. Wzdrygnąłem się, serce zaczęło tłuc się o moje żebra, wybijając nierówny rytm.
Zza szarych oparów, którymi spowite było wszystko wokół (nie mam pojęcia, kiedy korytarz zniknął we mgle) świeciła para dużych złotych oczu bez białek i źrenic. Powoli zacząłem rozróżniać kontury twarzy: ostre rysy, rozwiane czarne włosy, staroświecka zielona sukienka i peleryna. Dziewczyna nie mogła być starsza ode mnie. Ze swoimi sroczymi skrzydłami wyglądała jak Anioł Śmierci. Rzuciła się na mnie i jednym ruchem wyrwała mi zarówno nóż, jak i zwój, i przyłożyła mi ostrze do gardła. 
Wychrypiała coś w dziwnym języku. Cały świat pogrążył się w ciemności, a kiedy znów znalazłem się w schowku na szczotki, moja mama leżała w kilka kroków dalej na korytarzu, twarzą do podłogi, a troje włamywaczy pochylało się nade mną.
- Kim on jest? - mruknął jeden z nich, umięśniony brunet o niebieskich oczach. Spowijały go opary mgły, ale wciąż mogłem odróżnić kolor jego ciemnej skóry od brązowego paska opinającego mu biodra. Jego skrzydła były małe i szarobrązowe, pewnie należące do wróbla.
- Jej syn - odparła jedyna kobieta w towarzystwie. - Obrzydliwy loghul.
Na szyi trzeciego - szczupłego blondyna - połyskiwał wielki medalion z wygrawerowanym smokiem. Machnął potężnymi czaplimi skrzydłami, a zimne powietrze uderzyło mnie w twarz.
- Myślisz, że Ojciec go przyjmie?
- Maminsynek - prychnęła tamta w odpowiedzi, wydymając wargi z pogardą. - Mamusi już nie ma, co? Prawie nie stawiała oporu. A ponoć rebelianci są tacy waleczni! - zacmokała z udawanym rozczarowaniem.
Pierwszy zarechotał i zbliżył się o krok.
- Nie dostaliśmy rozkazu zabicia śmiertelnego. Ale nikt nie powiedział, że mamy zostawić tę piękną buźkę w nienaruszonym stanie.
Pozostali roześmiali się.
- Och, Gorrey, nie spodziewałam się po tobie takich pomysłów! Co na to twoja żona?!
Wyobraziłem sobie wybrankę takiego potwora i wzdrygnąłem się. Gorrey pochylił się nade mną, klęczącym na podłodze, wyciągnął zza pasa krótki sztylet i trzykrotnie rozorał nim moją twarz na policzku. Adrenalina buzowała we mnie do tego stopnia, że nawet nic nie poczułem. Wpatrywałem się tylko w nieruchomą sylwetkę mojej matki tak długo, że nie zauważyłem, kiedy zabójcy zniknęli, a na ich miejsce pojawiła się policja.

Krzyknąłem. Wydzierałem się wniebogłosy, rzucając się na brudnej podłodze. Ból rozdzierał mi czaszkę, serce zalewała tęsknota. Nie widziałem nic przez zasłonę łez.
Faceci nie płaczą. Oni jedzą czekoladę.
Słysząc znajomy głos, rozluźniłem się nieco.
- Przepraszam - wyszeptałem, prostując się powoli. - Nie wiedziałem, że...
Malarz machnął ręką.
- To my powinniśmy błagać cię o przebaczenie. Nie powinniśmy robić tego w ten sposób. Może pocieszy się fakt, że twoje wspomnienia bardzo nam pomogły. Teraz mamy jasny obraz całej sytuacji.
Miseraguur przeciągnął się i otwarł pyskiem o moje obolałe ramię.
Teraz to my mamy zaszczyt pomóc tobie, Synu Wielkiej Zorzy.

~~~~
Pam parampam pam!
Mam nadzieję, że retrospekcja F. nie znudziła Was zbytnio. Obiecuję, że wszystko wyjaśni się za kilka rozdziałów.
A teraz życzę miłych wakacji i wracam do pisania na zaś.
Pozdrawiam :)