wtorek, 30 czerwca 2015

Rozdział 11

                               Dejavu i dziwna historia Dustina


Czwartek, 20.05.2015, 13:32 51 sekund

-Tak więc, od czego by tu zacząć...

-Najlepiej od początku- wtrąciła z lekkim uśmiechem Kamelia

-Dobra, niech tak będzie. Urodziłem się w dniu, a w sumie w nocy, ukazania się Vdekja Yll , to jest 21.10. A zdarza się to raz na 100 lat. Podobno bajtel, który urodził się w tym dniu nanosi na swą rodzinę klątwę, jakoby od tej chwili często będzie umierał ktoś bliski tej osobie. Ale to tylko wierzenia. Przez pierwsze cztery lata życia było normalnie. Jednak po śmierci mojego brata zaczęły się dziać różne rzeczy. Rodzice nie chcieli ze mną rozmawiać, byłem dla nich nikim. Christina, moja starsza siostra, była podobnie traktowana. Czuliśmy się za siebie odpowiedzialni. Zwłaszcza po śmierci rodziców, w 2001, jak wracali samochodem z imprezy Sylwestrowej. Mieli wypadek, jak się pewnie domyślasz. Zajęła się nami ciocia. To była masakra, bo miała dziewięciu synów. Zawsze było głośno, zero spokoju, a tym bardziej prywatności. Ciotka tyż umarła. Opiekę nad nami przejęła babcia. Była dziwna, nie rozumiała mnie. Była stanowcza, lecz nieszczera. Nigdy  w twarz nie powiedziała, że mnie nie lubi, że nie akceptuje moich zainteresowań. Jednak swoim zachowaniem mi to pokazywała.  Często zamykała się w swoim pokoju. Nigdy  nie dowiedziałem się, co się tam wtedy działo.  Ale jedno było dziwne... To, że zawsze nosiła pewien naszyjnik. Fioletowy medalion, z czarnym smokiem na środku. Prawdopodobnie z ametystu . Spała w nim, prawdopodobnie się też kąpała. Na zawsze pozostał dla mnie tajemnicą. Christina trzy lata temu wyprowadziła się. Niedługo po jej wyjeździe babcia poznała Toma, zamożnego jegomościa. Pewnie poleciała na jego kasę. Wyszła za niego, a my zamieszkaliśmy w jego domu na obrzeżach miasta. Mogłem mieć wszystko czego zapragnąłem, jednak nie korzystałem z tego. Nie potrzebowałem prawie niczego. Babcia także zmarła, razem z Tomem. Willa zawaliła się. Zostali pogrzebani w ruinach własnego domu. Byłem wtedy w szkole. Pamiętasz, prawda? Kiedy się o tym dowiedziałem, nie byłem załamany. Nie płakałem, nie rozpaczałem, nie martwiłem się. Nie tak jak po śmierci Sama. Zamieszkałem sam w mieszkaniu, blisko centrum. I tak zostało do dziś.  Nawet, jeśli zawsze ktoś umierał, to i tak opiekowano się mną, dopóki nie stałem się dorosły i samodzielny.

-Ale...-Kamelia wiedziała, że to jeszcze nie koniec, że nie powiedziałem wszystkiego.

-Ostatnio śnił mi się dziwny sen. Po raz kolejny zobaczyłem śmierć Sama. Jednak z perspektywy mordercy. Znałem  myśli, uczucia sprawcy. Przejrzałem się nawet w lustrze. Najdziwniejsze było to, że w prawdziwym czasie tych wydarzeń go też ujrzałem. Jednak nie wyglądał jak człowiek, raczej jak mglista postać, duch, coś takiego. Wiem, jak wygląda i jak się nazywa zabójca. Może mówi ci coś to imię: Luke.

-Nie, raczej nie. A jak wyglądał? -oznajmiła dziewczyna.

-Ciemnoblond włosy, piwne oczy. Całkiem wysoki. Czerwona chusta na twarzy, kominiarka w kieszeni. Miał bluzę z kapturem.

-Nie mam pojęcia kim on jest, nie znam go. Ale mam pewne podejrzenia...


Kamelia obiecała, że pomoże mi szukać  informacji na temat Skrytobójców. W końcu to oni zabili jej rodzinę  i mojego przyjaciela.  Rozpoczęliśmy od przeszukiwania internetu, wszystkich artykułów prasowych o morderstwach, forów dla "morderców". Odblokowywaliśmy na chwilę strony, na których mogłyby znajdować się jakieś poszlaki albo coś dodanego przez Luke'a. On był naszym jedynym tropem ,dowodem. Oraz wiedza Kamelii, chociaż niewielka. Ograniczała się tylko do nazwy tej grupy, społeczności, może sekty. Po okrutnym morderstwie dokonanym na rodzicach i bracie Kamelii dziewczyna odnalazła mały breloczek. Zdołała go otworzyć tylko raz i nie wiedziała, jak to zrobiła. W środku znajdowała się karteczka, lusterko umazane krwią, kamień, naszyjnik, książka. Podobno mieściła się w niej zawartość o wiele większa niż objętość breloczka. Pewnie cały człowiek mógłby się tam zmieścić. To naprawdę było trudne do zrozumienia, trzeba to zobaczyć na własne oczy.

W ciągu tych poszukiwań staliśmy się sobie bliżsi. Mieliśmy podobną przeszłość, zostaliśmy tak samo okrutnie potraktowani przez życie. Miałem popsutą psychikę, dosłownie, Padła po tym śnie. Naprawdę. Kamelia często zostawała u mnie. Przekonała mnie, żebym jeszcze chodził do szkoły przez te kilka tygodni.

 Nigdy nie było ze mną problemów, byłem spokojny, ambitny, obowiązkowy, naprawdę odpowiedzialny, delikatny. Mocno doświadczony przez życie. I to właśnie przeważyło.  Teraz przestałem być sobą i to z powodu jednego, głupiego snu. Zmieniłem się nie do poznania. Straciłem przyjaciół w klasie, nie byłem już ideałem chłopaka, przykładnym wzorem ucznia, nie byłem tym samym Dustinem Thomsonem. Nie już okazywałem tego, żech jestem bardzo wrażliwy, mam "duszę artysty", liryczne spojrzenie na świat, poczucie humoru. Stałem się prawie aspołeczny. Odczuwałem ciągły niepokój i strach. Byłem odmieniony od kiedy zacząłem grzebać w przeszłości.

Moje mroczne rozmyślania przerwała Kamelia, radośnie proponując:

-Może pójdziemy na lody? Tak po prostu, żeby się rozluźnić. Proszę!

-No dobra, dobra, niech ci będzie.

Tak, może tego mi trzeba. Relaksu. Odpoczynku.

-Może potem pójdzemy do mnie?

-Spoko. Ale nie bynidzmy robić nic związanego ze Skrytobójcami.

-Ok.

-Obiecaj, Dus. Chcę mieć pewność, bo kiedyś cię to wykończy.

-Obiecuję.

I tym sposobem poszliśmy na lody. Próbowałem  nie myśleć o wszystkim, co  mi się teraz zwaliło na głowę. Postanowiłem skupić się na doznaniach związanych ze spożywaniem loda. Miał on smak śmietankowy. Był lekko roztopiony, ale jednak bardzo smaczny. Ale najbarrdziej dominującą cechą była słodycz. Tak. Ten lód był bardzo bardzo słodki. Chyba mi niedobrze. Nie, jednak mi przeszło.

Pomylałem, że lepiej nie zastanawiać się nad lodami. W końcu naprzeciwko mnie siedziała dziewczyna moich marzeń, a jo, głupi, myślałem o lodzie. Postanowiłem się dokładnie przeanalizować wygląd Kamelii, dokładniej niż kiedykolwiek.

Włosy-kasztanowe, przeplatane rudymi pasemkami, jak zwykle spływały falami. Były dosyć długie-sięgały do połowy pleców. Twarz miała sercowaty kształt. Kamelia miała zdecydowanie delikatne rysy. Usta były pełne, niedługie. Słodkie. Nos. Najtrudniejsza część. Nigdy nie umiałem opisywać nosów, toteż tym razem kompletnie nie wiedziałem, co o nim pomyśleć. Na pewno jest prosty. I na tym skończę. "Oczy, czyli miejsce, w którym piękno kobiety powinno być widoczne, ponieważ to one są drzwiami do jej serca - miejsca gdzie mieszka miłość" . Akurat jej oczy były zniewalające. Ciemne jak noc, niemal czarne, każdego dnia spoglądały na mnie z niezmienną mądrością. Jednak czasem zapalała się w nich iskierka podniecenia, przeogromnej radości. Były to najpiękniejsze oczy jakie kiedykolwiek widziałem. Idealnie osadzone, nie za duże, nie za małe, perfekcyjne. Wpatrywałem się w nie przez długi czas, po prostu nie mogłem oderwać od nich wzroku. Kamelia pewnie to zauważyła, gdyż rozwarła w uśmiechu usta i powiedziała pół żartem, pół zalotnie:

-Zostawiłeś coś może w moich patrzałkach? Bo tak się w nie wglądasz.

-Taak. Duszę, umysł i serce.

Wtedy postanowiłem złapać ją za rękę. Nie byłem tego pewny, przez ostatnie wydarzenia poróciła moja dawna nieśmiałość i brak pewnośći siebie. Ponownie stałem się małym, niepewnym Dustinem zamkniętym w ciele niemal dorosłego mężczyzny. Ale zrobiłem to. Lekko pochwyciłem rękę Kamelii. Bynajmniej nie stawiała oporu. Na szczęście. Raczej była zadowolona, że to jo zrobiłem pierwszy krok. Poczułem ulgę oraz rosnącą miłość do dziewczyny.

Postanowiłem nie kończyć opisu Kami. Nie potrzbowałem tego, bo moich myśli nie zaprzątali już ci okropni Skrytobójcy, tylko Kamelia i nic więcej.

Jej dłonie były delikatne, jakby były z najlepszego jedwabiu, sprowadzanego z Chin w XIII. wieku, pięlegnowanego tak pieczołowicie, żech przetrwoł do dzisiejszych czasów. Starałem się jak najlżej pocierać kciukiem wnętrze jej dłoni, jakoby nie uszkodzić przynajmniej najmniejszej części naskórka dziewczyny. Może brzmi to trochę pantoflarsko i, nie ukrywąc, dziwacznie, ale jednak jest to prawdziwe.

Siedzieliśmy tak w lodziarni na rogu ulicy ze splecionymi dłońmi, wpatrzeni w siebie jak w święte obrazki, tak w sobie zakochani, że niewidzący świata poza sobą. I tak było najlepiej. Czyż nie? Nigdy nie odczuwałem czegoś takiego. W jednej sekundzie wszyscy ludzie wyparowali, po prostu zniknęli. Świat nie mioł żodnych barw, za to Kamelia promieniała. Chciałem, żeby ta chwila trwała wiecznie, jednak wiedziołem, żech to jes niy możliwe. Una również o tym wiedzioła.

Jednak niy przestawaliśmy. Ale los chciał, żech akurat zaczął padać deszcz. Nie mieliśmy przed nim żadnego schronienia. Pojedyncze krople w niczym nam niy przeszkodzoły. Ale ulewa, która runęła z nieba z prędkością niemal światła sprawiła, iż odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni. Pobiegliśmy na najbliższy przystanek autobusowy.

Zauważyłem, że Kami zaczęła drżeć z zimna, na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka. Wywołało to u mnie tzw. dejavu. Postanowiłem roztrwaniać to później, gdyż jak najszybciej chiałem pomóc dziewczynie. Dałem jej swoją bluzę. Przyjęła dar z wdzięcznością. Mimo, iż bluza była na nią o wiele za duża, nastolatka wyglądała w niej tak zjawiskowo jak we własnych ubraniach. Odruchowo ją przytuliłem. Jednak wtedy ponownie nawiedziło mnie  uczucie, żech już kiedyś to przeżyłem. Wspomnienia powróciły do mnie, przed oczyma pojawił  się obraz, niezwykle prawdziwy. Odsunąłem się od Kami i usiadłem ciężko na ławce, zamknąłem oczy.

Ujrzałem Christinę, moją siostrę, stojącą obok mnie, z gęsią skórką na ramionach. Była zapłakana. Mioła najwyżej 8 lat. Podałem jej kurtkę, którą najwyraźniej trzymałem w ręce. Potem ją przytuliłem. Wypłakała się na moim ramieniu. Rozejrzałem się wokół. Ujrzałem dużo osób, rodzinę. Wszysycy ubrani na czarno, a przede mną grób jakiegoś człoweka. Podszedłem bliżej. Rzuciłem krwistoczerwoną, kolczastą, aczkolwiek uroczą różę na stos identycznych spoczywających na trumnie wykonanej z ciemnego mahoniu, bardzo piękną, ozdobioną złotymi kwiatami. Zadarłem głowę i spojrzałem na krzyż, na którym była tabliczka z informacjami o zmarłym:

Peter Thomson
*18.03.1978r.
+26.12.2000
Odszedł za wcześnie.

Mój brat. Nie pamiętam go prawie. Zmarł gdy miałem 4 lata, podobno skoczył z 9-ego piętra. Szkoda, że go nie poznałem lepiej. Mógłby mi teraz doradzić. Ale, gdyby żył, to czy to wszystko by się wydarzyło? Czy byłbym tam, gdzie jestem teraz? Otworzyłem oczy i ujrzałem zmartwione lica Kamelii. Zapytała się mnie:

-Dustin, do licha ciężkiego, co ci się dzisiaj dzieje? Chodź, chyżo, bo autobus nam odjedzie!

Pobiegłem za Kamelią, jednak bezmyślnie, robiłem to co mówiła. Gdy usiadłem, odzyskałem zdolność do "normalnego" myślenia. Kamelia zadała idealne pytanie. Co się ze mną dzieje?

Przez cały czas miałem takie wrażenie, jak w czasie podejrzanego snu. Tylko, żech tym razem to niy był sen.

Dziwne. Naprawdę. Ech, co się ze mną dzieje? Dustin, ogarnij się, ciesz się życiem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz