środa, 27 maja 2015

Rozdział 6

Sprzedawca


Wtorek, 19.05.2015 rok, 20:45, Gdzieś w Anglii

Wracałem z popołudniowych zajęć w Akademii. Wprawdzie większość kółek tematycznych kończyła się nieco po osiemnastej, jednak dopiero po ponad godzinie od tamtej pory robiło się wystarczająco ciemno, by móc organizować lekcje astronomii. I wystarczająco zimno, aby wrócić do domu już po półgodzinie.
To może wydać się dziwne - ja, szesnastolatek od najmłodszych dni zaprzyjaźniony z Zorzą, patrzący najczęściej pod własne nogi... gdzie tu miejsce na taki konik? Nie skłamałem, mówiąc, że nie interesuję się niebem. Na koło przychodzę dopiero od kilku miesięcy. Dla mamy. Ona uwielbiała patrzeć w gwiazdy.  Czasem siadałem  z nią na naszym dość sporym balkonem, popijaliśmy koktail z truskawek i przyglądaliśmy się niebu. Kiedyś tam polecimy - mówiła, wskazując palcem jedną z niezliczonych kropek na czarnym płótnie nieba. Jeszcze zobaczysz. 
Zajęcia prowadził nauczyciel fizyki - facet w podeszłym wieku, o rzednącej z tygodnia na tydzień siwej czuprynie, rozbieganym spojrzeniu niebieskich oczu, chodzący non stop w jednym brudnym kitlu. Lubiłem gościa - był sympatyczny i wyrozumiały, a poza tym potrafił się odgryźć klasowym chojrakom. No i miał niezłą wiedzę. Swego czasu zapisywałem notatki w starym, nieużywanym dotąd brulionie mojej matki - po miesiącu nie mogłem już doszukać się wolnego miejsca na jego kartach. Zakradłem się więc wtedy do naszego starego domu (nikt na razie nie kupił tej posesji, zyskała miano domu strachów, moja w tym zasługa) i wcisnąłem notatki pod luźną deskę w podłodze koło łóżka rodziców. Nikt mnie chyba nie zauważył, w każdym razie następnego dnia na stronach gazet nie ujrzałem ani mojego nazwiska, ani nazwy ulicy, przy której mieszkałem. Śledztwo dotyczące morderstwa mojej matki umorzono, gdy opisałem postać, która nas zaatakowała. W sądzie nie chcieli słyszeć o żadnych zakapturzonych postaciach. Nie potrafili również powiedzieć,  w jaki sposób zginęła moja mama. Byłem jedynym świadkiem tamtego zdarzenia i nie mogłem zrobić nic. O Skrytobójcach dowiedziałem się dużo, dużo później.
Sprawdziłem godzinę na ratuszowym zegarze - do dziewiątej zostało jeszcze trochę czasu. O tej godzinie większość małych spożywczaków była zamykana, ale mogłem jeszcze kupić gdzieś bułki na śniadanie. Posiłki w Akademii nie należały do licznych, choć wątpliwych przywilejów mieszkańców internatu. W dodatku pojutrze miałem spotkać się z Cass. Nie wiem, jakie pytania mi zada,  ale jeśli to przybliży mnie do poznania pobudek, jakie kierowały Skrytobójcami, gdy zabijali moją matkę...
I równie dobrze mogą zabić też mnie...
...jeśli nie zachowam milczenia.
Nagle perspektywa spotkania z Cass przestała być tak ekscytująca. Nie, nie powinienem odpowiadać na jej pytania. Z drugiej strony... chciałem poznać ją bliżej. Była jedyną znaną mi osobą, która na pierwszym spotkaniu wspominała o Skrytobójcach.  Jakie jest prawdopodobieństwo,  że nie znajdzie mnie w Akademii, skoro odnalazła grób mojej matki spośród tysięcy innych nagrobków?
Z tego co wiem, uczyła się w jednej z publicznych szkół w pobliskim mieście. Nigdy nie widziałem jej w Akademii, więc musiała chodzić gdzie indziej, a tamta buda znajdowała się najbliżej.  Blisko godzina drogi, ale na tej śmiesznej różowej karteczce zapisała adres kawiarenki znajdującej się przy cmentarzu. Nie chciało mi się wierzyć,  że chciała przebyć te kilkadziesiąt kilometrów,  by porozmawiać z dzieciakiem podobnym do niej. No i zaznaczyła,  że rozmowa ma dotyczyć Skrytobójców. Może ona również miała z nimi do czynienia? Sam fakt, że o nich wspomniała... być może jest jedyną osobą,  która nie uzna mnie za wariata, gdy jej o wszystkim opowiem. Nie wiem.
Wbijając wzrok w kocie łby, którymi był wyłożony plac przed ratuszem,  dotarłem w końcu do głównej ulicy, biegnącej tuż obok urzędu miasta. Samochody i tak rzadko tędy przejeżdżały - mieszkańcy zazwyczaj przemieszczali się na piechotę, a jeśli już wybierali auto, szerokim łukiem omijali podziurawiony asfalt Długiej. Inna sprawa, że wzdłuż niej stało kilka zakładów mechanicznych i spożywczaków.  Tylko z tego powodu dzieciaki nie mogły namalować kredą prowizorycznego boiska na środku drogi.
Prawie wszyscy mieszkańcy kamienic już spali - tylko w niektórych oknach paliły się światła. Wyjątkiem był sklepik na parterze jednego z budynków - neonowy krasnal nad wejściem błyskał zielonym kożuchem. 
- Bry! - zawołałem, zamykając za sobą drzwi. 
Ustawione prostopadle do wejścia cztery drewniane regały o pięciu półkach wypełnione były keczupami, niegazowanymi wodami,  przewodnikami po okolicy,  konserwami, paczkami czipsów i cukierków w plastikowych woreczkach, jak i również śrubokrętami, nożycami do ogrodu, materiałami papierniczymi i przynętami na ryby. Ta różnorodność nikogo nie dziwiła - klienci byli zadowoleni, a sklep funkcjonował od kilkunastu lat. Po prawej stronie od wejścia znajdowały się półki z pieczywem i świeżymi warzywami, po lewej cała ściana wyłożona była gazetami.
Wziąłem do ręki jeden z kolorowych tabloidów: "Królowa znowu wkracza na parkiet!" - głosił tytuł na pierwszej stronie. Tuż obok ukazano kształtną blondynkę w skąpej sukience. 
- Schodzi na psy, nie uważasz?  - zza lady wynurzył się niski człowieczek w średnim wieku. - No, ale przynajmniej nie opisują żadnych poważniejszych katastrof. Może to i lepiej?
- Dla kogo lepiej, dla tego lepiej. Znam takich, co by się bardziej ucieszyli z wzmianki o katastrofie rosyjskiego myśliwca niż z wywiadu z jakąś... sam pan wie.
- Błąd w druku. Powinien być wybieg. To ta nowa modelka, mówili o niej w telewizji. Młoda, z siedemnaście lat. A rodzice ponoć dumni. I bogatsi. Inna sprawa, że wygląda jak striptizerka, ale... - wzruszył ramionami.
- Świat schodzi na psy - przyznałem mu rację. 
Rzuciłem gazetę na blat i skierowałem się do regału z pieczywem. Na jednej z półek królowały ostatnie dzisiejsze bułki, teraz już twarde i zimne, ale przynajmniej jadalne.  Zapakowałem trzy do foliowej torebki i położyłem obok tabloidu.
- A pan gdzie się szwendał? - sprzedawca zmarszczył brwi.
- Astronomia. Nawał zajęć - wyjaśniłem. W sumie nie była to prawda. Skończyliśmy o wiele wcześniej, po spotkaniu z Cass przez kilka godzin leniuchowałem na kanapie w internacie. Wymówka przynajmniej brzmiała lepiej.
Facet wklepał numery towarów na starej klawiaturze i oderwał paragon.
- Razem pięć osiemdziesiąt - wzruszył ramionami, widząc moją minę. - Jak przeczytasz od deski do deski, to przyznasz mi rację. Ta gazeta to chłam, ale jak już napiszą coś konkretnego... - machnął ręką. - Informacje kosztują, drogi chłopcze.
Wyciągnął rękę, a ja położyłem mu na dłoni kilka drobniaków. Gazetę schowałem pod pachą, a worek z pieczywem chwyciłem lewą ręką. Już miałem zamiar się odwrócić, gdy usłyszałem huk dochodzący z zaplecza. Sprzedawca chwycił mnie za rękaw i zatrzymał, patrząc głęboko w oczy. Drzwi do pomieszczenia obok były zamknięte, ale klamka poruszyła się bezgłośnie.
- Faerie, nie szukaj dalej. Ona musiała zginąć. Nic już nie zrobisz - skupił na sobie moją uwagę.
- Ale... - nie rozumiałem. Zagłuszył mnie potężny kopniak w drzwi zaplecza.
- Faerie, jesteś ostatnią nadzieją tego Wszechświata. Jesteś dzieckiem Zorzy. Wierz mi...
-  Co pan... - wyrwałem mu się i odskoczyłem od lady. Drzwi otworzyły się z hukiem. Usłyszałem cichy, niemal bezgłośny świst, a potem przerażający, głuchy odgłos. Z ust mężczyzny wydobył się charkot, sprzedawca runął na blat z głośnym hukiem. Sapnął cicho i wymamrotał zduszonym głosem coś, o czym dawno wiedziałem:
- Wiej, Faerie! Namierzyli cię!
Nie wiem, co ujrzałem jako pierwsze - postać w kapturze, czy nóż wystający z pleców mężczyzny. W sumie nie zastanawiałem się nad tym głębiej. Nie zwlekając wybiegłem przed sklep i pomknąłem ulicą w kierunku Akademii, słysząc za sobą stłumione kroki.
Jeszcze pięć minut temu nawet nie mógłbym wyobrazić sobie tak szaleńczego biegu. Adrenalina zdziałała swoje. Wiedziałem, że prześladowca wkrótce mnie dogoni, ale na razie miałem jeszcze trochę czasu. Skręciłem w jedną z wąskich, niepozornych uliczek, będących kolejną wizytówką centrum. Dziękowałem w duchu za ten dość nietypowy labirynt w środku miasta. Między jedną a drugą kamienicą był może metr odstępu, wszystkie światła w oknach były zgaszone. Jeśli Skrytobójca mnie zauważył, mogłem skręcić w jeszcze jedną...
...i kolejną...
ale nie mogłem biec w nieskończoność.
W końcu potknąłem się o własne nogi i wyłożyłem jak długi na asfalcie. Po wnętrzu moich dłoni ściekała krew, zdarłem sobie również kolana i przy okazji podziurawiłem spodnie. Dyszałem ciężko, wsłuchując się w nocną ciszę. Czyżby mój prześladowca odpuścił sobie? Niemożliwe. Skrytobójcy dążą do celu nie patrząc na przeciwności. Powinienem teraz leżeć na środku chodnika, jak teraz, tylko z nożem wbitym w plecy.
Cóż, mogę to uznać za fart.
Dźwignąłem się na kolana i próbowałem zorientować w sytuacji. Jeśliby wierzyć zakurzonej tabliczce na jednym z budynków, Akademia znajdowała się tylko trzy przecznice dalej. Nie słyszałem jeszcze kościelnych dzwonów obwieszczających dziewiątą zero zero. Miałem więc trochę czasu.
Dopiero teraz mogłem w pełni zastanowić się nad grozą sceny, której byłem świadkiem. Zakapturzona postać... musiała śledzić mnie od placu przed ratuszem, to tam byłem najbardziej odsłonięty.  A ten Bogu ducha winny sprzedawca... na czworakach dotarłem do pobliskiej studzienki kanalizacyjnej i zwymiotowałem. Ohydny widok.
Zebrałem z asfaltu siatkę z bułkami, które szczęśliwie nie rozsypały się po ulicy, ale tabloidu nie mogłem już znaleźć. Machnąłem na to ręką i pospieszyłem do internatu.
Dziesięć minut później otrząsnąłem się z szoku. Minąłem stróżówkę punktualnie o dwudziestej pierwszej, odprowadzany uważnym spojrzeniem dozorcy. Czym prędzej doczepiłem się do wracającej pewnie z jakiejś ostrej imprezy grupy. Zawsze mnie ciekawiło, w jaki sposób udaje im się po pijaku dojść do własnego pokoju, przechodząc przez korytarze, których pilnowali dyżurujący nauczyciele. Istniała nawet wiarygodna teoria, jakoby ci dorośli podczas swojej  zmiany po prostu spali. Podobno nawet jednemu uczniowi udało się pomalować takiemu twarz pastelami ukradzionymi z pracowni plastycznej. Są to jednak tylko pogłoski, bowiem delikwent już nie wrócił na lekcje. Hm, można by pomyśleć, że krótko nas tutaj trzymają. Mylne stwierdzenie. Farby, pastele i dzienniki z ocenami znikają z sal po dziś dzień, a nikt więcej nie opuścił jeszcze tej szkoły wbrew własnej woli.
Szybko odnalazłem drogę do łazienki. Przepłukując twarz, usiłowałem nie myśleć o niczym. Wychodziło całkiem nieźle, byłem naprawdę padnięty. Poszedłem do swojego pokoju po piżamę i wszedłem pod prysznic. Musiałem zmyć z siebie całą tę krew.
Jesteś dzieckiem Zorzy, Faerie.
Jesteś ostatnią nadzieją tego Wszechświata.

3 komentarze:

  1. Uuu... zapowiada się ciekawie ^-^
    Jeszcze trochę i dowie się czegoś więcej o Skrytobójcach... mam nadzieję
    Niech go nic an nikt nie zje, proszę ;-;
    Dobra, nie będę przedłużać, papaa :D

    OdpowiedzUsuń
  2. No, no... bardzo ciekawe :) Będę wpadać tu częściej :D

    www.krystix-blog.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za miłe słowa :)
    *Ten zapłon, wiem*

    OdpowiedzUsuń